Cusco

Room and bar

The room is simple but nice, and we can just about see a cathedral from the window if we look to the side. For our Korean online lesson, I stay in the room and Marcin goes to the lounge, which is conveniently empty.

Pokój jest prosty, ale przyjemny, a z okna patrzeć mocno do boku można nawet zobaczyć katedrę. Na naszą lekcję koreańskiego online ja zostaję w pokoju, a Marcin idzie do hotelowego lounge’u, który jest wygodnie pusty.

After Korean we pop into the bar for a savoury snack, another cup of coca tea and hot chocolate. Here, hot chocolate is nothing like the sweet, sugary drinks we are accustomed to in Europe. Instead, it is rich with real cacao fat, offering a deeper, more profound taste with much less or no sugar at all.

Po koreańskim wpadamy do baru na przekąskę, kolejną filiżankę herbaty z koki i gorącą czekoladę. Gorąca czekolada nie przypomina tutaj słodkiego napoju, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Zamiast tego jest bogata w prawdziwy tłuszcz kakaowy, oferując głębszy, bardziej wyrazisty smak z dużo mniejszą ilością cukru lub nawet zupełnie bez cukru.

And we also discover the balcony. Oh, what a treat it is. The view is just perfect. From our perch, we can see the majestic cathedral, the stunning Jesuit church, and the bustling expanse of the Plaza de Armas below us.

I odkrywamy też balkon. Och, balkon jest fenomenalny. Możemy z niego podziwiać majestatyczną katedrę, wspaniały kościół jezuicki i tętniącą życiem przestrzeń całego Plaza de Armas.

Coca tea and ice-cream

One of the first things I discover in our hotel is the coca tea station—an essential fixture in every decent Andean hotel, as I would soon find out. Both Marcin and I were already feeling the effects of the high altitude: more and more nagging headache and a fatigue that suddenly seemed to settle over us like a blanket. So, naturally, we seized the opportunity to immediately indulge in this local brew.

Now, in terms of taste, coca tea is rather similar to green tea, with just a hint more sweetness. Known also as "mate de coca" in Peru, it is made from the leaves of the coca plant, which is native to the Andes region. Traditionally consumed by Indigenous peoples, coca tea is valued for its stimulant properties—yes, it contains a smidgen of cocaine, and yes, you will test positive after drinking it—and it’s said to boost energy and tackle fatigue. Despite its association with the production of cocaine, coca tea is legal in Peru and is often enjoyed by locals and tourists alike for its cultural significance and health benefits. I will soon discover, that if I drink it regularly enough, coca tea dulls the edge of everything: tiredness, headache, annoyance, and even hunger.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie odkrywam w naszym hotelu, jest stacja z herbatą z koki — nieodzowny element każdego przyzwoitego hotelu w Andach, o czym się wkrótce przekonam. Zarówno Marcin, jak i ja odczuwamy już skutki przebywania na dużej wysokości: coraz bardziej dokuczliwy ból głowy i zadyszka po przejściu 5 kroków. Więc oczywiście korzystamy z okazji napojenia się tym lokalnym naparem. W smaku herbata z koki jest dość podobna do zielonej herbaty, trochę może bardziej słodka. Znana tutaj głównie jako „mate de coca, jest ona wytwarzana z liści koki – rośliny, która pochodzi z regionu Andów. Wszyscy ją tutaj piją na co dzień ze względu na jej właściwości pobudzające — tak, zawiera ona odrobinę kokainy i tak, po jej wypiciu testuje się pozytywnie. Pomimo związku z produkcją kokainy, herbata z koki jest legalna w Peru i często jest spożywana nie tylko przez miejscowych, ale i turystów ze względu na jej znaczenie kulturowe i korzyści zdrowotne (w tym pomoc w aklimatyzacji). Wkrótce odkryję, że jeśli piję napar z koki wystarczająco regularnie, łagodzi ona wszystko: zmęczenie, ból głowy, irytację, a nawet głód. Wielka szkoda, że nie mogę jej ze sobą przywlec do UK.

Our first cup of coca tea is consumed before we even checked in, and that is not our only indulgence. As luck would have it, there’s a little ice cream parlour right at the entrance, and we do not even try to resist the temptation. So, in a moment of pure delightful abandon, I order a scoop of rich chocolate and creamy vanilla, while Marcin opts for something decidedly more adventurous: a scoop of mango and a scoop of cheese ice-cream. Yes, you read that correctly—cheese. (Disclaimer: even though it is called “cheese ice cream = queso helado”, no cheese is used in making it. Instead, it features 3 types of milk, sweetened condensed, evaporated, and whole milk, as well as cinnamon, cloves and coconut. Some versions may contain egg yolks). With our frosty treats in hand and coca tea still warming our hearts, we’re officially ready to embrace the quirks of our Peruvian adventure. Or at least to see our room.

Pierwszą filiżankę herbaty z koki wypijamy jeszcze zanim zdążymy się zameldować, ale to nie jedyna nasza rozpusta. Tuż przy wejściu do naszego hotelu znajduje się bowiem mała lodziarnia i nawet nie próbujemy oprzeć się pokusie. Ja wybieram gałkę ciemnej czekolady i kremowej wanilii, podczas gdy Marcin decyduje się na coś mniej dla nas tradycyjnego -  gałkę mango i gałkę lodów serowych. Tak, dobrze czytacie — serowych. (Disclaimer: mimo że nazywa się to „lodami serowymi = queso helado”, do ich produkcji nie używa się tak naprawdę sera. Zamiast tego zawierają one trzy rodzaje mleka: słodzone zagęszczone, odparowane i pełne, a także cynamon, goździki i kokos. Niektóre wersje mogą zawierać także żółtka jaj). Zameldowani, z lodami w dłoniach i herbatą z koki w systemie, jesteśmy już oficjalnie gotowi, aby w pełni rozpocząć naszą peruwiańską przygodę. Albo przynajmniej zobaczyć nasz pokój.

Off to Peru

No matter how profoundly I plan and persuade myself that I’ll be the paragon of organization, I invariably find myself engaged in a not-so-glamorous all-nighter before every trip. Yes, it’s true. The departure time was ostensibly set for this evening, but here I am at the airport, sleep deprived, bleary-eyed and clutching a mug of earl grey like a life raft. But perhaps it’s a good thing! Because it turns out the in-flight entertainment is a total snooze-fest (note to self: never fly Avianca again without Netflix download prepared). So, there I am hoping for the vast buffet of in-flight movies to catch up with, but my only option is the sweet embrace of sleep (thank you, exhaustion!).

The food is also not really worth mentioning. Not that I was particularly wed to the idea of airplane cuisine (after all, we had quite delicious sandwiches at the airport), but what we got is perfectly mediocre. Thank goodness the seats are comfy enough.

Bez względu na to, ile planuję i jak obiecuję sobie, że tym razem będę wzorem organizacji i wyruszę w podróż przygotowana i wypoczęta, prawie niezmiennie przed każdym lotem mam za sobą nie przespaną noc (praca to zuo). Chociaż tym razem godzina odlotu przypada wieczorem, oto jestem na lotnisku, pozbawiona snu of ponad doby, ściskając kubek earl greya jak tratwę ratunkową. Ale może to i dobrze! Ponieważ okazuje się, że „rozrywka” na pokładzie to totalne nudy(notatka dla siebie: nigdy więcej nie lataj Aviancą bez pobrania jakiegoś serialu z Netflixa). Tak więc rozwiane zostają moje nadzieje, że nadrobię zaległości kina zachodniego na pokładzie i moją jedyną sensowną opcją jest zapaść w słodkie objęcia snu (wyczerpanie jest jednak przydatne).

Jedzenie serwowane przez Aviancę również nie jest za bardzo warte wzmianki. Nie żebym była szczególnie optymistycznie nastawiona do posiłków samolotowych - dlatego przd odlotem pożarliśmy bagietki z lotniskowego Preta. Na szczęście siedzenia są wystarczająco wygodne i bardzo zmęczony człowiek może nawet zasnąć.

Fast forward 11 long hours (11 hours!!!) and we finally land in Bogotá, where we enjoy (or maybe suffer, I am not sure to be honest) a four-hour layover. We found a little restaurant near our gate and we decided to have some soup. It was less about hunger and more about a need to fill the slow ticking clock with something.

11 długich godzin później w końcu lądujemy w Bogocie, gdzie cieszymy się czterogodzinną przerwą na przesiadkę (a może bardziej cierpimy z jej powodu - szczerze mówiąc, nie jestem pewna). Niedaleko naszej bramki znajdujemy małą restaurację i postanawiamy zamówić sobie zupę. Mniej chodzi o głód (jaki w ogóle głód?), a bardziej o wypełnienia czymś czasu. Na wakacjach kalorie nie tuczą, co nie?

Then it is back on a plane to Cusco! Just over three hours later, we discovered that despite the weather forecast had promised doom and gloom (which had apparently been taking things a tad too far with the rain this year - let me just say, I was half-prepared to build an ark), we are welcomed with relatively warm weather and a blue(ish) sky.

Now, the bureaucratic soap opera unfolds when we try to register our drone on entry. Let’s just say it is the kind of ordeal you expect from a spy movie gone wrong—tedious and involving lots of waiting. And I mean LOTS of waiting. But then, as fate would have it, the hotel rep is still waiting for us and within moments, we are whisked away in a taxi to our hotel. And lo and behold! We arrived before I could blink twice—just in time to join in our online Korean lesson.

 

A potem jest wreszcie samolot do Cusco. Niecałe trzy godziny później odkryliśmy, że pomimo prognozy pogody zapowiadającej ciągłe burze i deszcze(pora deszczowa w tym roku była dość dramatyczna i z opisów wynikało, że powinniśmy ostro przemyśleć zbudowanie arki), zostaliśmy przywitani stosunkowo ciepłą pogodą i błękitnym(w miarę)niebem.

Ale zanim opuściliśmy lotnisko czekała nas jeszcze biurokratyczna opera mydlana związana z zarejestrowaniem naszej drony przy wjeździe. Stresu za dużo nie było, za to było mnóstwa czekania. I mam na myśli MNÓSTWO czekania. Na szczęście przedstawiciel hotelu wciąż na nas czekał i zaraz zorganizował taksówkę, która odwiozła nas do centrum miasta.

Lotnisko w Cusco jest dość blisko do centrum, wiec dotarliśmy, zanim zdążyłam mrugnąć dwa razy – akurat na czas, aby dołączyć do naszej internetowej lekcji koreańskiego. Nie ma lekko.